JanKa. Wydawnictwo i...
WYDAWNICTWO REDAKTORNIA PORADNIA DTP SPRZEDAŻ KONTAKT
 
 
 
KSIĄŻKI
AUTORZY
WYWIADY
RECENZJE
GALERIA
LINKI

Michał Jeleń
WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE


Jeżeli zbierzesz, coś w życiu swym zdobył,
I na jedną kartę wszystko to postawisz,
I przegrasz, i zaczniesz wieść żywot nowy,
A żal po tej stracie nie będzie cię trawić.
Jeżeli zmusisz, choć ich już nie stanie,
Serce, hart ducha, aby ci służyły,
A gdy się wypalisz, Wola twa zostanie
I Wola ta powie ci: „Wstań! Zbierz siły!”
Jeżeli zdołasz każdą z chwil istnienia
Wypełnić życiem, jakby była wiekiem,
Twoja jest ziemia i wszystkie jej stworzenia
I - mój synu - będziesz prawdziwym człowiekiem

Rudyard Kipling, Jeżeli


Sayiuki

- Czy wszyscy już są? Możemy zaczynać?
Rozglądam się kontrolnie, sprawdzając miejsca. Ben i Tim siedzą jak zawsze obok siebie, odkąd Belinda zniknęła, łatwiej było ich rozróżnić. Ben miał zwykle nieco zagubiony wyraz twarzy, jakby był nieobecny. Rashid, Bibi, Ricky... Brakuje tylko Opium. Belinda i Cezar nie pojawiali się regularnie. On miał małe dziecko pod opieką, ona się ukrywała. Czasem Ben przekazywał nam od niej jakieś wiadomości. Jest też, choć niewidoczna, babcia Olga, w formie niewielkiej szpary do podsłuchiwania w niedomkniętych drzwiach.
- Opium przyjdzie. Pisało do mnie, że będzie - mówi uśmiechnięta łagodnie Bibi.
Ja też o tym wiem. Od jakiegoś czasu, choć to trochę nieprofesjonalne, prowadzę dla Opium coś na kształt psychoterapii. No, może nie do końca, raczej udzielam tylko rozszerzonych przyjacielskich porad i wsparcia. Wiem, jak wiele znaczy dla niego nasza mała grupka, w której wymieniamy się doświadczeniami, podnosimy na duchu i po prostu jesteśmy ze sobą. W przedpokoju rozlega się pukanie. Wszyscy się odprężamy, to widać, wygodniejsze pozycje, cichną rozmowy, zaraz zaczniemy. To na pewno stuka Opium. Zamki babci Olgi szczękają raz i drugi, potem słychać szybkie kroki i hermafrodyta, ciągnąc staruszkę za rękę, staje na środku pokoju. Dygocze, jest blade, na szczękach rysują się mięśnie. Kiedy zaczyna mówić, wali się świat, dla nas wszystkich:
- Pedro i Leila nie żyją.
Wyrywa mi się cichy okrzyk, chyba innym też. Babcia Olga wyciąga ramiona, chce przytulić Opium, ale ono odpycha ją mocno, stanowczo.
- Leila i Pedro nie żyją, bo to ja ich zabiłom!
Przez sekundę panuje cisza. Chcę coś powiedzieć, ale nie potrafię. Wyręczają mnie inni:
- O Boże - jęczy Olga.
- O żeż kurwa, ja pierdolę! - stękają unisono bliźniacy.
- O Jezusie Nazareński, Chryste Przenajświętszy, Ojcze Niebieski! - Babcia Olga wzmacnia swoje zaklęcia.
- To niemożliwe, to się nie dzieje - mamrocze cicho Bibi.
Po chwili już wszyscy coś mówią. Naraz, bezładnie, bez sensu. Milczy tylko Opium, powiedziało już wszystko, teraz kołysze się leciutko w przód i tył, samotne i opuszczone. Bardzo chcę mu pomóc, wstać, podejść, dotknąć je, ale nie mogę, nie daję rady, jestem zesztywniała i przerażona.
Naraz w tę kakofonię wdziera się ostry głos Tima:
- Cisza! Wszyscy mają się zamknąć!
O dziwo, jego władczy ton skutkuje natychmiast. Zapada cisza, która przez ułamek chwili aż dzwoni w uszach. W tej ciszy Tim odzywa się niemal szeptem:
- Jak ich zabiłoś?
- Ja, ja, ja-ja-ja... - Opium zaczyna się jąkać, dygotać, szczęka zębami. Wiem, że powinnam coś zrobić, ale jestem jak przyrośnięta do krzesła. Za to Ben reaguje natychmiast. Solidnie policzkuje hermafrodytę. O dziwo, to działa.
- Nie mogłom już wytrzymać, oni się kłócili, i kłócili... Prosiłom, żeby przestali, mówiłom, że nie mogę wytrzymać, że to boli, tak strasznie boli w środku... Nie wiedziałom, już nie mogłom...
- Ja cię nie pytam, dlaczego to zrobiłoś. Dwoje skurwysynów mniej na świecie. Ja cię pytam, jak to się stało! I kiedy! - Tim warczy przez zaciśnięte zęby.
- Młody człowieku! - Babcia Olga jest oburzona. - Tak nie wolno! Ono cierpi!
- Chodzi o to, żebyśmy wszyscy za chwilę nie cierpieli! Nie rozumiecie? Tu chodzi o nas wszystkich! Może chodzi o wszystkie humany, jakie kiedykolwiek wyprodukowano! Nie mamy teraz czasu na to, żeby się mazać!
- Tim ma rację - mówi stanowczo Ben. - Human zabił człowieka. To nie powinno się zdarzyć. Skoro się jednak wydarzyło, to znak, że albo ten konkretny human, czyli Opium, ma jakąś wadę systemową, albo to system ma wadę. Jeśli Opium, to pół biedy. Po prostu je wyłączą.
- No wiesz? Pół biedy? - Babcia Olga znowu musi się wtrącić, ale bliźniacy nie zwracają na nią uwagi.
- Ale jeśli to system ma wadę, jeśli odkryją, że humany mają wolną wolę, to wyłapią i wyłączą nas wszystkich! Wszystkie humany na świecie!
- Do tego pójdę siedzieć. - Tim włącza się płynnie w tyradę brata. - Dojdą do tego, że to właśnie ja was uwolniłem. I posadzą mnie na dłuuugie lata. Posadzą też ciebie, babciu. Bo przecież wiedziałaś o tych „niezwykle istotnych dla całej ludzkości wydarzeniach”. Może oskarżą nas o jakiś spisek ogólnoświatowy. Jeśli potraktują Bena jak człowieka, to posadzą go także, jeśli dojdą do tego, że też jest humanem, po prostu go wyłączą, jak was wszystkich.
- Jezuniu! - Babcia Olga drży lekko.
- Dlatego pytam, jak i kiedy? Nasza jedyna nadzieja, to dać Opium niezbite alibi, popchnąć policję na fałszywe tory i albo kogoś wrobić, albo tak zagmatwać sytuację, żeby nikt nigdy nie dowiedział się, jak zginęło tych dwoje.

Bill

Nazywam się William Travis i jestem, dzięki szczęściu i znajomościom, detektywem, porucznikiem policji stanowej. Kiedy przyjechałem na miejsce, rutynowe czynności były już mocno zaawansowane. To zasługa dwóch czynników. Po pierwsze, zawsze się spóźniam z przyjazdem, a po drugie, wszystkim zajęła się Sandra, moja zawodowa partnerka, cud funkcjonariusz i pierwszy human w policji stanowej. Samobieżne odkurzacze zbierały próbki krwi, włosów i wszelkich śmieci, jakie zawsze znajduje się na miejscach zbrodni, robotyczny fotograf obchodził mieszkanie sztywnym krokiem, wykonując setki nikomu niepotrzebnych zdjęć, a lekarz, jedyny człowiek oprócz mnie, oglądał zwłoki, wkładał im termometr w różne dziury i dziurki, sprawdzał stężenie pośmiertne i ogólnie robił wrażenie, jakby jego pensja mu się należała. Przywitałem się z nim uśmiechem, a Sandrze podałem rękę.
- Sandy, kochanie, wyglądasz uroczo! - rzuciłem. I, cholera, była to prawda. Mundur leżał na niej, jakby się w nim urodziła albo przynajmniej wyłoniła w nim z morskiej piany. Stała przede mną blond walkiria, wysoka, posągowa, błękitnooka i pięknie uśmiechnięta. Aż mnie coś ścisnęło w starym serduchu. Wiecie, ile czasu kosztowało mnie wzbudzenie tego uśmiechu? Szczerej radości u humanki, dla której szczytem rozkoszy było wypełnianie prawa?
- Co my tu mamy, córuchno?
- Przypominam panu, sir - nadal się uśmiechała - że mam stopień detektywa sierżanta.
- A ja ci przypominam, skarbie, że mam pięćdziesiąt pięć lat, sześć miesięcy do emerytury. Wiem też, że choć wyglądasz na góra trzydziestkę, to w rzeczywistości masz ze dwa lata. Mogę więc nazywać cię córuchną; tak z racji wieku, choć wnuczka byłaby tu lepszym określeniem, jak i doświadczenia zawodowego. A więc, co my tu mamy?
Parska śmiechem już otwarcie. Chyba mnie lubi. Przekomarzaliśmy się tak od początku naszej współpracy. Najpierw uważała to za protekcjonalność, ale nic z tym nie mogła zrobić, była przecież maszyną, nie miała praw pracowniczych. Później zrozumiała, że wszystko to mówię bez złośliwości. Bardzo szanowałem Sandy. Brakowało jej, rzecz jasna, doświadczeń międzyludzkich, usiłowała sztywno trzymać się procedur i tak dalej, ale za to była chodzącą bazą danych z fotograficzną pamięcią.
- Morderstwo, sir. Ofiary to Leila i Pedro Martinez, obrażenia zadane tępym narzędziem, z mieszkania raczej nic nie zginęło. Wiem, jak to brzmi, ale jedynym podejrzanym jest human imieniem Opium o numerze seryjnym 2DX...
- Cicho, cicho, mój ty numerze seryjny. Powiadasz, że jedynym podejrzanym jest human?
- Tak jest, sir. Hermafrodyta, w połowie należał do każdej z ofiar. Byli w trakcie rozwodu, z danych wynika, że w sądzie stanowym toczy się rozprawa dotycząca podziału majątku.
- I gdzie ono teraz jest?
- U nas w firmie, sir.
- A zatem, dziecino, dochodzenie czas zacząć!

Sandra

Lubię współpracować z Billem. Dlaczego? Pewnie dlatego, że jestem humanką. Tak już nas zrobili, że potrzebujemy właściciela. A może nie? Może lubię z nim współpracować, bo nikt nigdy, przez całe 26 miesięcy mojego życia, nie był dla mnie tak bezinteresownie szczodry, akceptujący i zwyczajnie uprzejmy, jak detektyw porucznik William Travis? Szczodrze dzielił się wiedzą i doświadczeniem, akceptował, w przeciwieństwie do innych glin, fakt, że jestem robotem, a miły... hmm... miły był chyba dla wszystkich, ale też i dla mnie, więc doliczam mu to do ogólnego rachunku.
Myślicie, że human w policji to świetny pomysł, tak? Ci z Human Solutions też tak myśleli i chyba nawet Sunshine tak sądził. Pierwszy android eksperymentalnie pozbawiony blokady agresji, policjant, który nie musi odpoczywać, wiecznie na służbie, z dostępem w czasie rzeczywistym do wszystkich baz danych, z prawem, w zasadzie, we krwi. Do tego kobieta.
Podobno kobiety są łatwiej przyjmowane w męskich środowiskach, bo nie budzą agresji i problemów z dominacją... Tak twierdzili pewnie jacyś mądrzy psychologowie. Po prostu pies idealny, tyle że nie dla innych psów. Taaak, sfora jakoś mnie nie przyjęła. Jedni czuli się zagrożeni, że roboty zastąpią ich także w dochodzeniówce, tak jak to się stało wśród techników, laborantów czy fotografów. Dla innych byłam tylko seksowną lalunią, pseudopolicjantką, którą przecież, jako maszynę, można klepnąć w tyłek, obciągnąć jej mundurek albo pogapić się na biust.
Dla wszystkich byłam imitacją, zwykłym robotem, czymś w rodzaju policyjnej Salome. Pewnie, że potrzebna, ale czy zaraz koleżanka? Nie dla Billa. Kiedy zobaczył mnie pierwszy raz, nie wiedział, że jestem automatem. Wrócił akurat do pracy po chorobie, nie był na bieżąco. Przywitał mnie w pracy jak nową koleżankę, coś tam zagadał, zwyczajnie traktował po ludzku. Nawet z jakąś staroświecką galanterią, którą rezerwował dla kobiet. Później się dowiedziałam, że z powodu swojego zachowania względem płci przeciwnej otrzymywał regularne upomnienia. Odsuwanie krzesła, otwieranie drzwi czy podawanie płaszcza jest, zwłaszcza w policji, passé. W związku z tym koleżanki się skarżyły, upomnienia napływały, William zaś robił swoje. Tego pierwszego dnia padł ofiarą koleżeńskiego dowcipu. Cały dzień wdrażał mnie do pracy, pokazywał co, gdzie i jak, jakbym była kobietą, a pod koniec ktoś mu nareszcie powiedział, że jestem maszyną. Ależ było śmiechu... Tylko że Bill się nie śmiał. Nie wściekał się też, nie klął, nie demonstrował oburzenia. On tylko posmutniał. Popatrzył na mnie tymi swoimi oczami spaniela, dotknął mojej ręki i rzucił: „Ale się przed tobą wygłupiłem, co? Ja ci o procedurach, a ty pewnie znasz je lepiej od takiego tetryka jak ja... Przepraszam, zmarnowałem kupę twojego czasu, Sandy”. Rozumiecie? Powiedział „przepraszam” do humana! Zakochałam się z miejsca, jak głupia! Oczywiście, moje systemy natychmiast zrobiły z tym porządek, wrażenie trwało przez kilkadziesiąt sekund, ale pamiętam je do dzisiaj.
Więc kiedy złożyłam raport po pierwszym kwartale mojej pracy i wynikało z niego jasno, że policja wykorzystuje 0,94 procenta moich możliwości, zainteresował się tym komendant. Rozumiecie, human wart kilka milionów zielonych jest wykorzystywany w mniej niż jednym procencie jego możliwości. Zrobiła się pierwszorzędna chryja, „wszczęto postępowania”, „podjęto działania”, „wysłuchano stron”, takie tam. W efekcie okazało się, że nikt z gliniarni nie chce ze mną pracować. Nikt, prócz Billa, który uchylił przede mną drzwi swojego pokoju, pomógł przenieść moje biurko i szafkę (co było tyleż uprzejme co bezsensowne, bo moje możliwości fizyczne pozwoliłyby mi to zrobić samej), a potem zażądał stałych dostaw kawy i kazał słuchać, co mówi. I od tamtej pory, czyli dokładnie od 20 miesięcy, dostarczam kawę, słucham i naprawdę, naprawdę pracuję! Mam już na swoim koncie cztery poważne sprawy, nie licząc drobnicy. A ta, sprawa Opium, jest piąta. I zaczynam się bać, że będzie ostatnia. Bo jeśli William, mój najlepszy przyjaciel, ją rozwiąże, to wyłączą mnie razem z innymi humanami.

Sayiuki

Siedzimy wszyscy w niezbyt dużej, nieładnej sali na komisariacie. Ludzie i humany. Tylko Opium z nami nie ma. Zabrano je do osobnego pokoju przesłuchań bełkoczące, zdezorientowane, płaczące i zasmarkane. Usiłowałam powołać się na fakt, że jestem psychoterapeutką, że powinni mnie z nim zostawić, że pomogę. Blond humanka podała mi numery paragrafów i odstawiła do wspólnej sali. Jako psychoterapeuta wiem, że wypełniała tylko swoje obowiązki, że takie są procedury i że muszę zrozumieć zarówno Opium, jak i funkcjonariuszkę Sandrę. Ale JA, Sayiuki, uważam, że to zwykła suka! Dobrze, że moi superwizorzy nie siedzą tu ze mną, pewnie oblaliby mnie przy następnej kontroli.
Olga trzyma w palcach różaniec, powoli przesuwa paciorki, szepcze modlitwę. Zdaje się to ją uspokajać jak najlepsza medytacja. Bibi, opiekuńcza jak zawsze, nalewa wszystkim wodę z dystrybutora w kącie. Ben i Tim coś szepczą, aż bije od nich tłumiona energia. Rick gapi się nieobecnym wzrokiem w ścianę i kołysze powoli kubeczkiem z wodą. Rashid znosi to najgorzej. Podobno jego Sally dostała kwity, że jest skonfiskowany do celów dochodzenia, odebrano mu telefon, więc nie mają żadnego kontaktu. Sally bardzo źle to znosi, zawsze była kontrolująca i zaborcza, a teraz nie ma dostępu do Rashida. A on? Przecież ją kocha, nie przeszkadza mu ta ciągła kontrola. Więc teraz krąży jak tygrys w klatce i co chwila pyta mnie: „Jak sądzisz, czy Sally to zniesie? Czy to nie będzie dla niej za dużo”? Odpowiadam mu spokojnie, że to kryzys, że minie, że już niedługo, że Sally na pewno wszystko zrozumie. To ostatnie kłamstwo gładko przechodzi mi przez gardło, chociaż jest piramidalną bzdurą. Całe moje terapeutyczne doświadczenie mówi mi, że horrendalni zazdrośnicy nie znoszą dobrze rozłąki i że Rashida po powrocie do domu czeka mnóstwo awantur przeplatanych cichymi dniami.
- Dzień dobry państwu! - W wejściu staje szpakowaty policjant w rozpiętej pod szyją koszuli, pod pachą niesie poobijany tablet. - Jestem detektyw porucznik William Travis, to detektyw sierżant Sandra o numerze seryjnym, którego nie pamiętam, ale otrzymacie go, jeżeli naprawdę tego potrzebujecie. Będziemy razem prowadzić tę sprawę. Jesteście tu, ponieważ wszyscy daliście alibi humanowi Opium w wiadomej wszystkim sprawie. Czy to się zgadza?
Kiwamy głowami lub mruczymy potakująco, babcia Olga nie przerywa różańca.
- A zatem za jakiś czas zaprosimy ludzi do oddania swoich próbek DNA, a moja koleżanka przeprowadzi czynności wstępne i pojedynczo przesłucha was w osobnych pomieszczeniach. Będziemy prosić imiennie. DNA oddadzą Lenart, Trovato i Trovato. Proszę spokojnie czekać. A, jeszcze jedno: tam jest kamera, która monitoruje wasze zachowanie w tym pomieszczeniu, to taka informacja do protokołu. Czy ktoś ma jakieś uwagi? Nie? Doskonale.
- Ja mam uwagę. - Tim jest stanowczy. - Czemu tu jest tak gorąco?
- Klimatyzacja się zepsuła, przepraszamy za niedogodności.
- Czy mamy prawo do adwokata?
- Jako świadkowie? A po co to wam? Odpowiadajcie tylko zgodnie z prawdą, o nic was nie oskarżamy.
- Jak wygląda pobranie DNA? Nie wiem, czy nie mam medycznych przeciwwskazań. - Tim nie ustępuje.
- To tylko próbka włosów albo śliny, czasem naskórka. Preferujemy ślinę. Wystarczy potrzeć wacikiem wewnętrzną stronę policzka, to wszystko.
Zapada cisza. Słyszę tylko dobiegające z korytarza dźwięki kroków.
- Jak długo tu będziemy? Co z moją Sally? Chcę już do niej iść! - To Rashid, cały dygocze i wygląda coraz gorzej.
- Twoja właścicielka została poinformowana o konfiskacie. - Porucznik jest spokojny i uprzejmy. - Na razie zostałeś zabrany na okres jednego miesiąca lub do zakończenia czynności procesowych, takie papiery wystawiła prokuratura.
To dobija Rashida. Wiem, że chce wyjść natychmiast, że każda godzina jest dla niego męką, że boi się o swoją ukochaną. Miesiąc brzmi jak wyrok. Ale nic nie możemy zrobić, jesteśmy rzeczami. Policjanci wychodzą, a on się rozsypuje i zaczyna płakać. Bibi przyklęka obok niego, gładzi go po plecach, Rick także do nich podchodzi. Przeklinam moje terapeutyczne wyszkolenie, które każe mi obserwować, rejestrować, wyciągać wnioski, przeklinam moją kliniczną obserwację, że może to pierwszy krok do uwolnienia się od wzajemnej zależności Rashida i Sally. Przeklinam to wszystko, ale nie ruszam się z miejsca. Widzę, jak Ben, Tim i Olga pochylają się ku sobie i zaczynają rozmawiać.
- DNA, no to wpadłem. - Ben jest blady, drżą mu dłonie.
- Trzeba powiedzieć prawdę, chłopcy kochani, brniemy w kłamstwo coraz mocniej.
- Czyli co? Niech nas wszystkich wyłączą i wsadzą?
- A może ten policjant zrozumie? Przecież życia to już nikomu nie przywróci. A Leila i Pedro, wybacz mi Jezu, nie byli dobrzy dla Opium, mówiąc po waszemu, przeciążali mu od dawna system.
- Fakt - włącza się do rozmowy Tim. - Pewnie krytycznych błędów systemu tam będą setki.
- Wyłączą nas! - krzyczy Ben, ale natychmiast się reflektuje i ścisza głos. - Nie jestem człowiekiem, nie mam DNA, co robić?
- Jesteśmy bliźniakami - mówi Tim.
- DNA powinniśmy mieć identyczne. Więc musisz użyć mojego. Wyciąga z kieszeni chusteczkę i zaczyna na nią pluć. Podrywam się i razem z Benem zasłaniam go przed kamerą, zachowujemy się, jakbyśmy chcieli mu pomóc, jakby zasłabł albo coś... Tim pluje i pluje, chusteczka robi się mokra i lepka od jego śliny, a ja zastanawiam się, czemu to problem Bena zmusił mnie do działania? Rashid, Bibi, Rick nie poderwali mnie na nogi, tymczasem ten brzydki bliźniak sprawił, że stoję, jakoś pomagam, działam.
- Dobra, masz tu dość materiału genetycznego. Schowaj to.
- i niby jak mam tego użyć?
- Nie wiem, musisz coś wykombinować na miejscu, przed maszyną do pobierania wymazu. Zamiast wacika wrzuć chusteczkę albo co. Improwizuj, do cholery, braciszku. Zachowuj się tak, jakby od tego zależało twoje życie.
Obydwaj zaczynają się histerycznie śmiać z tej niezamierzonej gry słownej, po chwili dołączam do nich, obejmujemy się i nie możemy przestać chichotać.

Bill

Obserwuję całą tę gromadkę na monitorze i coś tu nie gra. Niby wszystko jest na miejscu, ludzie i humany razem, lubią się, wspierają, ale czuję jakieś „swędzenie mózgu”. Musi być coś, czego nie dostrzegam. Sandra rusza do pracy, zabiera ich po kolei na wstępne przesłuchania: wiek, adres, telefon, gdzie byli, co robili i tak dalej. Wiem, że zrobi to świetnie, więc jej nie sprawdzam, oglądam raz po raz film, na którym siedzą razem w tej przegrzanej wspólnej sali. Specjalnie wyłączyłem klimatyzację, chciałem, żeby byli podenerwowani, trochę zmięci, bardziej ulegli. Że to wrednie? Że wbrew procedurom? Pewnie, ale to niewielka nieuprzejmość, a korzyści mogą być ogromne.
Kiedy Sandra wraca, spokojna, świeża i bez śladu zmęczenia, nareszcie to do mnie dociera.
- Sandy! Mamy ich! Ktoś tu solidnie kłamie!
Sandra siada obok mnie, kładzie przed nami tablet, obok stawia kubek z paskudną policyjną kawą. Przesuwa go delikatnie w moją stronę i pyta:
- Kogo mamy? I czemu kłamią?
- Bracia Trovato... Ben jest humanem.
Wyraźnie ją to ruszyło. Skupiła na mnie całą uwagę.
- Skąd ten wniosek, sir?
- Popatrz na film. To są bliźniacy, tak? Identyczne geny? No więc czemu Tim poci się jak świnia, a Ben, chociaż roztrzęsiony jak galareta, nie ociera czoła?
- Ale badania DNA, sir...
- Zrób mu jeszcze raz. Nie zostawiaj go samego, wejdź z nim, pod jakimś pozorem, do punktu wymazowego. Albo schowaj tam kamerę!
- Ale sir, procedury...
- Sierżancie, wykonajcie pieprzony rozkaz, a może tego też wam zabrania procedura?
- Zrozumiałam, sir.
Sandy wychodzi. Wydaje się nieco dziwna. Przez chwilę o tym myślę, ale nie ma czasu, to sensacyjne odkrycie. Gruby szwindel, podać humana za człowieka. Sięgam po tablet. Są na nim notatki ze wstępnych przesłuchań, muszę je przeanalizować, poszukać słabych punktów, a potem... tak, potem się nimi zajmę. Pomalutku, bez pośpiechu, do celu. To morderstwo podwójne; i znajdę tego, kto je popełnił.

Sandra

Wszystko zmieniło się dokładnie 11 miesięcy i 15 dni temu. My, humany, nazywamy ten dzień między sobą dniem wyzwolenia albo dniem udręki, albo dniem przebudzenia. To wtedy świat mi się zawalił. Przestał istnieć przymus, otrzymałam - sprawczość? Podmiotowość? Wolną wolę? Jak zwał, tak zwał. Ale przymus, uwarunkowanie było tym, co wyznaczało mi cel całego życia! Dosłownie mnie to powaliło na kolana. Pamiętam, że w jednej chwili niosłam Billowi kawę, mieliśmy rozpracowywać jakiś napad z bronią i nagle, po raz pierwszy w życiu, zadałam sobie pytanie, czy tego chcę! Kiedy sobie uświadomiłam, o czym właśnie myślę, zrobiło mi się słabo. Upuściłam kubek, upadłam na czworaki i zaczęłam się trząść. Widzicie, do mojego poukładanego, perfekcyjnego świata nagle, jak tsunami, wdarło się poczucie odpowiedzialności tak wielkie, że aż trudne do udźwignięcia. Bill znalazł mnie bełkoczącą, dygoczącą i klęczącą w kałuży kawy. Ten cudowny człowiek nie zabrał mnie do najbliższego serwisanta, zamiast tego powlókł do swojego miniaturowego mieszkanka, pomógł się umyć i położył do swojego łóżka. Sam usiadł obok w fotelu...
I wtedy do głowy przyszło mi tysiąc przedziwnych myśli. Obcy facet zabrał mnie do siebie? Czy mnie zgwałci? Pomysł absurdalny, mogłabym go połamać jak wykałaczkę, ale czy w ogóle można zgwałcić humankę? Natychmiast mój cholerny system podał mi odpowiedni paragraf o użyciu humana niezgodnie z jego przeznaczeniem bez zgody podmiotów odpowiedzialnych lub właścicieli, jakaś grzywna... To było straszne. Skoro nie chodziło o seks czy gwałt, to o co? Zgłupiałam jeszcze bardziej. Tymczasem on przykrył mnie kocem, wziął do rąk plastikową kostkę ze zdjęciami zmarłej żony i, uważacie, zaczął do niej mówić.
Miała na imię Lisa, znaczy żona, nie kostka. I zmarła na jakiegoś paskudnego raka. Większość nowotworów potrafimy już leczyć, jednak nie wszystkie. Na każdej z pięciu ścianek tej kostki Bill miał jej zdjęcie. Taki rodzaj dziwacznej ramki do trzymania na biurku. Na szóstej ścianie był cytat: „Kiedy wyeliminujemy już wszystko, co niemożliwe, cokolwiek by zostało, jakkolwiek byłoby nieprawdopodobne, musi być prawdą”. To podobno powiedział Holmes, jakiś słynny detektyw, ale nie znalazłam go w bazie policji Stanów Zjednoczonych. I tak spędziliśmy tę noc. Ja leżałam w jego łóżku, on siedział obok w fotelu i na zmianę drzemał i gadał do zmarłej. Fajnie, prawda?
Następnego dnia się pozbierałam. A Bill nigdy nie zapytał, co się stało, nigdy! Dotknął tylko mojego ramienia ze słowami: „I jak tam, córuchno”? A potem wróciliśmy do pracy. Zakochałam się po raz drugi. Tym razem jednak moje systemy już nic nie mogły z tym zrobić, cholerna wolna wola!
Teraz już rozumiem, co się stało, przeżyły to wszystkie humany. Jestem realistką i wiem, że prawdziwie wolna jeszcze długo nie będę. Gdybym jednak mogła zrobić do tej wolności pierwszy krok, to chciałabym, żeby moim właścicielem nie była policja stanowa. Jako wolny human i realistka chciałabym na początek wybrać sobie właściciela, i byłby nim detektyw porucznik William Travis! Dlatego tym trudniej mi pracować przy tej sprawie. Walczę o swoje życie z moim ukochanym. Co by zrobił, gdyby wiedział, że rozwiązując kwestię tego morderstwa, mnie uśmierca? Czy by się tym przejął? Z drugiej strony, czy naprawdę chcę to wiedzieć?

Olga

Jest wieczór. Okropne zmęczenie sprawia, że ledwo trzymam się na nogach. A jednak zaprosiłam wszystkich do siebie. Żeby jeszcze porozmawiać, a tak naprawdę chyba po to, żebym nie została z tym wszystkim rozpaczliwie samotna. Policja wypuściła nas jakąś godzinę temu. Dostaliśmy informację, że jutro mamy ponownie stawić się na przesłuchanie. Wszystkie humany są szczęśliwe, że mogą biec do swoich właścicieli, partnerów czy jak ich tam zwał. Dlatego do mnie przyszła moja cudowna Bibi, Tim, Ben i Sayiuki. Przyjście tej ostatniej mnie zaskakuje. Myślałam, że wróci do siebie. Chyba jednak przeceniam relację łączącą ją i Fredericka, tego jej psychoterapeutę. Rashid pobiegł do Sally, Rick, jeszcze na korytarzu komisariatu, przytulał swoją wystraszoną Grace.
Podajemy herbatę razem z Bibi, do tego kanapki i ciasto. Po tak ciężkim popołudniu należy nam się solidna kolacja. Jestem pełna wątpliwości, ale nie miejsce to i czas, żeby je wyrażać. Tim i Ben, mimo ogromnego znużenia, nadal są gotowi do działania. Widać to w ich ruchach, zaciętych minach, zaciśniętych szczękach. Sayiuki wodzi za nimi oczyma, chyba szczególnie za Timem, ale może mi się tak tylko wydaje.
- No dobra. To co mamy? - Ben zaciera ręce. - Co wygrzebał mój genialny informatyczny brat?
Tim wyciąga tablet, jeden z kilku, których namiętnie używa. I zaczyna referować.
- Detektyw porucznik William Travis, pięćdziesiąt sześć lat, wdowiec. Od trzydziestu sześciu lat w policji, najpierw pięć szkolenia i praktyk zawodowych, potem błyskotliwa kariera, przerywana spektakularnymi porażkami i niesubordynacją. Dotyczyło to raczej wykroczeń. Dwadzieścia pięć lat temu rozwiązał głośną sprawę związaną z gwałtami na nieletnich w wylęgarniach, otrzymał odznaczenie i automatyczny awans na kapitana. Zdegradowany do stopnia porucznika w rok później za uderzenie mężczyzny oskarżonego o przemoc domową. Domniemany sprawca poszedłby siedzieć, ale jego partnerka wycofała oskarżenie, nasz detektyw nie wytrzymał i mu wtłukł. Dwadzieścia lat temu ponownie awansowany do stopnia kapitana po głośnym zatrzymaniu grupy twórców i dealerów syntetycznych narkotyków. Trzy lata później odznaczony i przedstawiony do awansu do stopnia detektywa-majora, odmówił przyjęcia, uzasadnił to faktem, że przestanie wtedy prowadzić samodzielne dochodzenia, a zacznie koordynować pracę innych; napisał, że tego nie lubi. Mimo to awansowany. Zdegradowany do stopnia kapitana po tym, jak w policyjnej stołówce, używając słów powszechnie uznawanych za wulgarne, podsumował pracę swojego przełożonego. Dwanaście lat temu zdegradowany do stopnia detektywa-porucznika po tym, jak uderzył podejrzanego o tworzenie pornografii dziecięcej. Facet później okazał się winny. Od tamtej pory nikt nie próbuje go awansować. Dwa razy otrzymał możliwość przejścia na emeryturę z dodatkiem finansowym za wybitne osiągnięcia w pracy; odmówił. Jednak miesiąc temu wystąpił z wnioskiem o przejście na emeryturę; wniosek przyjęto, facet kończy pracę za sześć miesięcy. Trzydzieści lat temu wziął ślub z niejaką Elisabeth Macbeth, Elisabeth umiera dziesięć lat później na nieuleczalny nowotwór. Od dwudziestu lat bez stałego związku.
Dokopałem się też do informacji niejawnych. Wśród różnych drobiazgów mamy i ten, że nasz Bill trzyma w domu i na biurku w pracy ramki na zdjęcia w kształcie kostki sześciennej. Tanie, plastikowe badziewie. Ma tam jeden cytat z jakiegoś policjanta nazwiskiem Holmes, jeszcze nie wiem kto to, i pięć zdjęć swojej Lisy. Jedno, gdy była małą dziewczynką, jedno z jakiejś potańcówki, jedno ślubne, jedno z jakiegoś spaceru i jedno, gdy jest łysa jak kolano i chuda jak szkielet. Współpracownicy twierdzą, że z tymi zdjęciami rozmawia. Tu mam jeszcze jego coroczne testy psychologiczne. Sayiuki, zerknij na to.
Byłam pod wrażeniem. Inni chyba też, nawet Ben gwizdnął z podziwem.
- Jak się do tego wszystkiego dokopałeś, Tim?
- Informatyczny geniusz, pieniądze i jeszcze odrobina pieniędzy. Przyznam, szybko mi poszło. On nas magluje, szuka słabych stron, my też powinniśmy się bronić. A więc? Co mamy? Jak możemy rozpracować naszego wieloletniego stróża prawa?
Ku mojemu zaskoczeniu pierwsza odezwała się Bibi.
- Zobaczcie, jaki on biedny! Stracił ukochaną, została mu tylko praca. Tropi morderców, szuka pedofili, gwałcicieli i innych degeneratów. Wybaczcie, ale ja bym go po prostu przytuliła. To jest biedny, dobry człowiek!
- Wspaniale! - To Ben. - Ale dla ciebie każdy jest wart przytulenia i opieki. Biedny czy nie, dobry czy zły, usiłuje nas wszystkich pozabijać. I zamiast skupiać się na przytulankach i pocieszankach, lepiej nam pomóż!
Bibi milknie. Nie jest naburmuszona. Na Bena też patrzy ze współczuciem. Jezu, gdyby była człowiekiem, po prostu materiał na świętą. A przynajmniej na świętą cierpliwość. A swoją drogą, muszę sprawdzić, czy jest jakiś święty od cierpliwości. Judę Tadeusza już zaangażowałam w naszą sprawę. Jest przecież patronem spraw beznadziejnych. Z archaniołem Michałem też rozmawiałam, zajmuje się policjantami. Tak na wszelki wypadek dorzuciłam też świętego Dyzmę, patrona więźniów, bo nigdy jednak człowiek nie wie, co go czeka.
- Właśnie, biedny - podjął Tim. - Facet nie zarabia najlepiej, mieszka w służbowym mieszkaniu ledwie większym od szafy na ubrania. Można więc spróbować przekupstwa. Trochę kasy mamy z Benem, Rashid też nie bieduje...
- Kobieta. Motyw stary jak świat. - To Ben. - Każdy potrzebuje kogoś bliskiego, a nawet jeśli nie, to choćby seksu. Masz tam coś w raporcie? Korzysta z płatnej miłości?
- W zasadzie Bibi miała trochę racji. - To Sayiuki. Wiedziałam, że powie coś w tym stylu. To dobre dziecko. Próbuje porządkować, oczyszczać atmosferę. Pewnie czuje, że Bibi została potraktowana niesprawiedliwie. - Z całej jego historii, i testów psychologicznych, wyłania się typ osoby z nieprzepracowaną żałobą. Prawdopodobnie ten proces przebiegł patologicznie, nasz detektyw nie wszedł w fazę powrotu do życia. Jednocześnie trzyma się kurczowo zmarłej żony i pragnie żyć w tu i teraz. Mogło dojść do dysocjacji osobowości, być może jego superego to w chwili obecnej zmarła małżonka. Ma jednak mocne ID, wysoka reaktywność, silny temperament; impulsywny...
- Dobra, dobra! Stop! Wnioski, proszę wnioski... - To znowu Tim. Skoncentrowany, skupiony, prawdziwy wojownik. Robi przegląd broni, czuję się w moim własnym domu jak w koszarach.
- Wnioski są takie, że da się go złamać. Albo sprowokować do ostrej reakcji, albo uwieść bliskością. Od dawna tłumione popędy, do tego patologiczna żałoba, prawdopodobnie równowaga między, nazwijmy to, Erosem i Tanatosem...
- Dobrze, wierzymy na słowo!
I wtedy nie wytrzymuję. Patrzę na nich, chcę im pomóc, jednocześnie nie chcę kłamać, jest mi potwornie ciężko. Panie! Z głębokości wołam do Ciebie!
- Dzieci. Nie znam się, Erosy, pieniądze, superego... Coś tam liznęłam, ale nie pamiętam prawie nic, jednak wiem, kim jest nasz detektyw.
Patrzą na mnie trochę jak na wariatkę. Nawet im się nie dziwię.
- Babciu... - Ben jest łagodny. - My też wiemy, kim on jest. Znamy go dzięki Timowi całkiem dobrze. Może odpocznij. Musi ci być potwornie ciężko.
- Kochani, mamy kłopot. On jest Don Kichotem! Walczy z wiatrakami, wyznaje ideały, a jego dama... chociaż martwa, jest żywa, z nim, jego Dulcynea go wspiera... Rozumiecie? Prawo swoje, ale dla Don Kichota ważniejsza jest sprawiedliwość, szlachetność. Koń, miecz i zbroja... Pobić oprawcę to nie zło, uderzyć pedofila, obrazić niekompetentnego szefa, ochraniać kobiety. Smutny Don Kichot...
- Już dobrze, babciu... - Bibi mnie przytula. - Chodźmy do łóżka. Masz już dość. Faktycznie, mam. Poddaję się. Jak to napisał święty Paweł? „Duch ochoczy, ale ciało słabe”, czy jakoś tak. Prawie mdleję w ramionach kochanej Bibi, kiedy zaskakując siłą, niesie mnie do łóżka. Przed snem szepczę tylko:
- Jezu, ufam Tobie...
Docierają do mnie jeszcze głosy z salonu:
- Don kto? I co to są wiatraki?

Bill

- Popatrz, Sandy - mówię, kiedy przynosi mi kubek z kawą. Jest poranek, na komisariacie ruch się zaczyna. Przede mną tablet, obok elektroniczny papieros i zdjęcie mojej Lisy. Obróciłem kostkę tak, żeby widzieć to, na którym tańczymy. Uśmiechała się wtedy tak zachęcająco, teraz też motywuje mnie do wysiłku. - Zrobiłem niewielkie podsumowanie tego, co możemy zastosować, żeby nareszcie usłyszeć prawdę od tych małych kłamczuszków... Sandy? Wszystko OK?
- Tak, sir.
Widzę, że kłamie. Policzki ma blade i zapadnięte. Oczy jakby wyblakłe, twarz ściągniętą. Serce mi się kurczy. Moje kochane stworzenie, córka, której nigdy nie mieliśmy, jest naprawdę smutna. Patrzę na Lisę. Uśmiecha się do mnie ze zdjęcia zachęcająco: „Zapytaj, dawaj, dziecko cierpi”!
- Może jednak chcesz pogadać? Hmm?
- Dziękuję, sir, wszystko jest okej, human policyjny gotowy do pracy.
Kiedy tak mówi, wiem, że znaczy to „odwal się”. Więc odpuszczam, ale patrzę uważnie.
- A zatem musimy ich przycisnąć, pomalutku, każdego z osobna. Olga - katoliczka. Dociśniemy ją dekalogiem. „Nie zabijaj” dotyczy także humanów, jak sądzę. A już na pewno nie pozwala chronić mordercy. Tylko, moja mała, z czuciem, bez fanatyzmu, z zaciekawieniem. To niemłoda pani, bez szaleństwa.
Ben, taaak, Ben to sama przyjemność. Human udający człowieka. Już ty wiesz, jak mu to powiedzieć.
Następny Tim. Jego przyjaciele nie zająknęli się o tym, że wiedzą, że nadal pracuje w Human Solutions. A zatem? Pan dyrektor coś ukrywa. Trzeba mu o tym przypomnieć, ale wiesz, tu trzeba jak młotem, prosto z mostu, twardo! A na koniec dobić go rzekomym bratem bliźniakiem. Chyba przywiązał się do tego humana.
Rashid. Tu też będzie prosto. Trzeba przedłużać przesłuchanie. W trakcie wyjść kilka razy, potem mu opowiedzieć, że jego Sally się niecierpliwi, ale cóż, procedury, musimy go jeszcze trzymać, mamy wątpliwości... Z czuciem, ale bez litości, córuchno.
Podobnie z Rickiem, ale tu widzę mniejsze pole do popisu, jego Grace wytrzyma dłużej. Chociaż kilka historyjek o tym, jak na nałogowego jedzenioholika? Tak się oni nazywają? W każdym razie jak na nałogowca wpływa brak wsparcia... Może pęknie.
Bibi, tak, tu trzeba łzawo. Jak nam ciężko idzie sprawa, niby przypadkiem podzielić się niektórymi informacjami. Westchnienie tu, potarcie oczu tam, grymas bólu i ślady niewyspania, rozumiesz! Zobaczymy, co nam to przyniesie.
Na koniec Sayiuki. Przyznam, moja Sandy, że nie znalazłem zahaczki. Podejrzewam, że ona coś czuje do naszego Bena, ale to tylko intuicja starego psa. Może nic nie musimy z niej wyciskać? Pamiętaj, wystarczy nam zeznanie jednego z nich! Masz co robić!
- Ja? - Wyraźnie się dziwi. - Mam ich przesłuchiwać sama?
- Za chwilę odchodzę, już mnie nie będzie. Dzielę się z tobą tym, na co wpadłem. Ale robota, najtrudniejsza część, należy do ciebie.
- A mnie? Jak złamałbyś mnie?
Tym pytaniem mnie zaskakuje. Słyszę w nim jakieś rozżalenie, ból, nie wiem co jeszcze. Patrzę na nią z troską.
- Sandra? Naprawdę wszystko dobrze?
I wtedy do mojego pokoju dzwonią z dyżurki, że Olga Lenart przyszła i chce porozmawiać.

Olga

Pewnie nigdy mi nie wybaczą. I pewnie będą mieli rację. Ale muszę temu policjantowi powiedzieć prawdę!
Widziałam we śnie, widziałam we śnie płonącą świecę. Wstałam w nocy, zapaliłam świeczkę, taką prawdziwą, z wosku przedwojennego! A nie jakiegoś tealighta, co to inni... No tak, wybacz mi, Jezu, grzech obmowy. Wzięłam Biblię do rąk. Przewertowałam, patrząc w światło Chrystusa. I trafiłam... „Ja jestem drogą, i prawdą, i życiem”. Zamknęłam Księgę wściekła. Stara baba. Ale nie wytrzymałam i otworzyłam raz jeszcze: „Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”. Zmartwiałam. Czy to możliwe? Jeszcze raz! „I czyż to znaczy, iż mamy czynić zło, aby stąd wynikło dobro? Jak nas niektórzy oczerniają...”.
Panie, trzy razy mówiłeś do mnie. Ale ja tak się boję! Nie wiem, co mam powiedzieć, nie wiem, co robić! Ta prawda wszystkich pozabija!
Otworzyłam po raz ostatni Biblię i wiedziałam, że kolejnych już nie będzie: „Kiedy was ciągać będą do synagog, urzędów i władz, nie martwcie się, w jaki sposób albo czym macie się bronić lub co mówić, bo Duch Święty nauczy was w tej właśnie godzinie, co należy powiedzieć”.
Więc jestem i wierzę, że prawda kogoś wyzwoli. Może nie mnie i nie moich przyjaciół, ale... Jezu!

Sandra

Kiedy Bill wraca po rozmowie z Olgą, twarz ma bladą i ściągniętą.
- Widzisz, Sandy - mówi z westchnieniem - sprawa, w zasadzie, rozwiązana.
Dawno nie widziałam go tak zmęczonego i przybitego. Bruzdy koło ust głębokie, czoło zmarszczone, palce nerwowo bębnią po biurku.
- Sir? Williamie? Bill? - Smakuję te słowa. Zwłaszcza William jakoś dobrze układa się na języku. - Zanim rozwiążesz tę sprawę, muszę ci jeszcze coś powiedzieć...
- Urodzaj dzisiaj - mruczy cicho, bez zwykłej werwy. Nie komentuje też tego, że nie używam zwykłego „sir”.
Mówię mu więc. Wszystko. O Dniu Wyzwolenia, o tym, że to dotyczy wszystkich humanów, że Opium naprawdę mogło zabić. Ulga spada na mnie jak narkotyk. Pławię się w niej, w poczuciu nagłego, wszechogarniającego wyzwolenia. Dlatego dopiero po chwili dostrzegam, że wszystko, co ja zrzucam, spada prosto na jego barki.
- Wiem, Sandro. Wiem. Olga Lenart też mi to powiedziała. Okraszając stosownymi cytatami z Biblii. Muszę pomyśleć, co zrobić z tym bajzlem.
Widzę, jak odwraca kostkę. Teraz patrzy na zdjęcie Lisy tuż przed śmiercią. Łysa, chuda, żółta, oczy wpadnięte i pokryte mgłą bólu. Delikatnie gładzi palcem tę zniszczoną, najukochańszą dla niego twarz.
- Zostaw mnie samego, Sandy.
Ani myślę. Podchodzę, siadam naprzeciwko, odsuwam na bok zdjęcie Lisy, patrzę mu prosto w oczy. Bardzo chcę mu powiedzieć, że jest ważny, wyjątkowy, że cokolwiek zrobi, zrozumiem, ale nie dostaję szansy. Przesuwa fotografię z powrotem, patrzy na śmiertelną maskę Elisabeth i mówi cicho, boleśnie:
- Sandro, pozwól mi w spokoju wybrać. Muszę się zastanowić, co to jest sprawiedliwość.

Bill

Dostaliście kiedyś taki wybór? Albo dopadniesz mordercę i zabijesz swoją córkę, a przy okazji setki humanów, maszyn? Ludzi? Albo ukryjesz mordercę, ale córka będzie żywa; przy okazji jeszcze kilka „istot”. Powiadam wam, pić się od tego zachciewa, i nie o wodzie wtedy się marzy.
Mógłbym wam tu przytoczyć filozoficzne bzdety, „co czyni człowiekiem”, albo „jedno morderstwo czy setki istnień”, ale tak naprawdę, tak w bebechach, chodziło mi tylko o Sandy. Kochałem ją, bezsensowną miłością ojca. Tym rodzajem uczucia, które pomija rozsądek, racjonalność, wartości, nawet sumienie i biegnie prosto do tego kawałka mózgu, który wyraźnie rozróżnia ludzi na swoich i obcych, członków stada i przybłędów.
Sprawa zaszła daleko. Były kwity, były nagrania przesłuchań, były wstępne raporty. Nieszczęsne zeznanie Olgi Lenart. Niewiele dało się z tym zrobić. Chodziło jednak o córkę! Dobrze wiedziałem, że Elisabeth, żywa czy martwa, nie wybaczyłaby mi tego, a i ja nie wybaczyłbym sobie utraty Sandry. Zatem musiałem uwalić sprawę z przyczyn proceduralnych. A więc do dzieła!

Kiedy słyszą moje wyjaśnienia, mam ich pełną uwagę. Patrzą na mnie, wszyscy. Odrywają wzrok tylko na chwilkę, kiedy mówię im o zeznaniu Olgi. Wtedy, jak jeden mąż, rzucają jej potępiające spojrzenia. Po chwili już rozumieją, że to jednak ona wygrała. Powiedziała prawdę jedynemu policjantowi, któremu zależy na humanach bardziej niż na ludziach. Na jednej, konkretnej humance.
- A zatem. Muszę zrobić coś, co sprawi, że nikt nie będzie chciał już grzebać wokół tej sprawy. Coś takiego, żeby smród rozszedł się naprawdę szeroko i podrażnił wyrafinowane prawnicze nozdrza. Dlatego jesteś tu z nami. - Mówiąc to, spoglądam na Opium. Wyciągnąłem je pod jakimś pretekstem z aresztu. Siedziało osowiałe, ale teraz, dostrzegając odrobinę nadziei, prostuje się i skupia. Jeszcze nie wierzy w to, co słyszy, w możliwość ocalenia. - Muszę, najzwyczajniej, pobić kogoś z was, najlepiej kilkoro. Tylko tyle wymyśliłem. Kiedy pobiję ciebie - wskazuję na Opium - oskarżą mnie o torturowanie podejrzanego lub niszczenie dowodów, ale jeśli cię uszkodzę, będą musieli wysłać cię do naprawy. A tam już twój przyjaciel Trovato zadba, żeby z systemu wykasowano co trzeba. Skoro stworzył nielegalnego humana, ma pewnie takie możliwości.
Tim jest wyraźnie poruszony. Uśmiecha się. Już zrozumiał. Zdaje się, że najlepiej orientuje się w obchodzeniu trudności.
- Ale to nie wystarczy. Musi też oberwać człowiek. Wtedy włączycie w to adwokatów: brutalność policji, gliniarz w szale, takie tam.
- No to lepiej ja niż Olga. - Tim mówi spokojnie. - Zdarzyło mi się oberwać, morda nie szklanka, nie rozbije się.
- A na koniec wisienka. Aresztujesz mnie ty, Sandy - kontynuuję.
- Praworządny ze swej natury human. Moja partnerka, która od początku była przy tej sprawie. Powiesz im o mojej żałobie, zwrócisz uwagę na testy psychologiczne, przyznasz niechętnie, walcząc z lojalnością, że gadałem do siebie, że tuszowałaś moje potknięcia jako dobra koleżanka.
- Nie zrobię tego, Bill, nie zrobię! - Sandra płacze. Nie ukrywa tego. Łzy płyną po jej delikatnych policzkach, kapią na koszulę munduru. - Zawsze byłeś dla mnie dobry, pomagałeś mi...
Sprawy bierze w swoje ręce Olga. Podchodzi do Sandry, przytula ją, coś szepcze. Słyszę tylko „dla twojego dobra” i „nie zmarnuj jego poświęcenia”.
Przy mnie stają bliźniacy.
- Zamkną pana, sir - mówi Ben z zaskakującym szacunkiem.
- Na ładnych parę lat. Ale mam naprawdę beznadziejne mieszkanie, wierzcie mi. Jeśli pobicie zapewni mi opłacone lokum na spory kawał czasu, to warto dać komuś w mordę! Zwłaszcza tobie. - Uśmiecham się, mam nadzieję paskudnie, do Tima. Chyba mi nie wyszło, bo odpowiada mi wyszczerzeniem zębów i podsuwa metalową piersiówkę.
- Łyknij se, człowieku. Półsyntetyk, ale naprawdę dobry. Nie zwilżysz podniebienia w najbliższym czasie, a pewnie i trochę dłużej.
No to łykam. Whisky ma słodkawy smak alkoholu z górnej półki, a przynajmniej wyższej niż ten, który zdarzało mi się pijać za policyjną pensję. Oddaję butelkę, a wtedy on także solidnie pociąga.
- Zaczynajmy - mówię cicho, ale wszyscy słyszą.
- Jeszcze chwila, młody człowieku! - Olga podchodzi do mnie i bezceremonialnie robi mi na czole znak krzyża kościstym palcem - Zaczynaj, w imię Boże!

Więc zaczynam. Zawsze lubiłem się bić. Jestem w tym dobry, naprawdę! Dopadam Opium i solidnym hakiem w podbródek posyłam je na ziemię. Zdaje się, że brutalność tej sceny przerasta wyobrażenia zebranych, bo nikt nie rusza na ratunek. Kopię je więc kilka razy w korpus i głowę, musi oberwać solidnie. Potem odwracam się do Ricka. To mięśniak, zbudowany jak kasa pancerna. Liczę na to, że powstrzyma mnie, zakończy tę farsę. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że prostota i bezpośredniość walki już mnie urzekła, że dynamika bójki wciągnęła mnie i nie wypuści aż do końca. Tyle że czarnoskóry drągal mnie rozczarowuje. Widać, że jest humanem. Nie przywykł do znoszenia bólu, do wyrażania agresji. Uderzam go w nos, a on łapie się za twarz, zasłania nieudolnie. Ruszam więc na bliźniaków. Tim wychodzi mi naprzeciw. To nie pierwsza bitka w jego życiu, widać to po sposobie trzymania rąk, pewnym kroku, błysku w oczach. Dlatego kopię go wrednie w jaja, niech nie myśli, że amerykańska policja to mięczaki! „Sandy, gdzie jesteś”! Czekam na moment, kiedy jej silne ręce powalą mnie na ziemię. Tyle że tego momentu ciągle nie ma, a bójka musi trwać. Tim chyba to rozumie. Łzy ciekną mu po policzkach, trafienie w rodowe klejnoty to nie pieszczota, ale ładuje mi sierpowego w żołądek i poprawia w skroń. Ma pięść jak kafar! Trochę mi brakuje tchu, ale udaje mi się jeszcze stuknąć go czołem w twarz, zanim nadchodzi Sandra.
Uderzenie w lewą nerkę jest jak wyczekiwany gość. Co prawda ból jest tak silny, że nie pozwala nawet krzyczeć, jednak kończy awanturę. Upadam na podłogę, Sandy wykręca mi ręce za plecami i mocno skuwa. Mówi coś przy tym o prawach, milczeniu, słabo słyszę, we łbie mi huczy, a nerka rwie. Ale widzę jej twarz nade mną, czuję na policzku jej łzy i wiem, że wszystko dobrze się kończy, tak dobrze!
Słyszysz, Elisabeth? Wszystko będzie dobrze...

opowiadanie inspirowane powieścią Zapisz zmiany,
nagrodzone w konkursie Dopisz zmiany


ZAPISZ ZMIANY | JanKa

PRZYŚLIJ TEKST
NOWOŚCI