JanKa. Wydawnictwo i...
WYDAWNICTWO REDAKTORNIA PORADNIA DTP SPRZEDAŻ KONTAKT
 
 
 
KSIĄŻKI
AUTORZY
WYWIADY
RECENZJE
GALERIA
LINKI
RECENZJEWYWIADYZAMÓW

Marcin Cielecki

ARCHIPELAG LEWIATANA


ISBN 978-83-62247-74-5

Cena 39.50

Stron 400

Format 145x205

Oprawa miękka ze skrzydełkami

Premiera 12 października


Życie poza zbrodnią i winą? Bartek Ostrowski morduje z zimną krwią, a chcąc zmylić policyjne tropy, szuka schronienia w klasztorze; wielowiekowa tradycja głosi, że miejsce monastyczne zapewnia niekaralność. Nie przewidział tylko, że miejsce odosobnienia okaże się zaskakująco gwarne. W relacjach z mieszkańcami klasztoru - tak stałymi, jak i tymczasowymi - zaczyna rozpadać się misterny plan bohatera, a role łowcy i ofiary niebezpiecznie się do siebie zbliżają. Każdy, kto decyduje się „umrzeć dla świata”, skrywa jakąś tajemnicę.
Życie pod zakonną regułą, powtarzalność dni i ćwiczeń dyscyplinujących ciało, ten sam krajobraz, milczenie... Kolejne rozdziały, ułożone zgodnie z monastyczną liturgią godzin, prowadzą nieuchronnie do pytania: co się stanie, gdy zło zamieszka w miejscu świętym?

Od autora:
Mówię o sobie, że jestem śmieciarzem kultury. Wyniesione z biblioteki dostojnych manuskryptów pytania mieszam z tym, co znalazłem w popkulturze, z całą jej fascynacją złem. Styk tych dwóch światów jest moją przestrzenią literacką. Dociekliwym podaję szerokość geograficzną Archipelagu Lewiatana: nóż i pióro, a między nimi trochę kąsających niełatwych pytań.

Patroni medialni:

(...)
Chłopak od ulotek nie spóźnił się. 8:20; za pół godziny przyjdzie listonosz. Wszystko zgodnie z planem. Zatem nie ma odwrotu.
Nasłuchuje. Dźwięki znajome, tylekroć słyszane. Sygnał otwieranych domofonem drzwi. Klekot skrzynek na listy. Jeszcze trzaśnięcie. O, jest. Któryś z sąsiadów doczłapał do domofonu i dotyka przycisku. Teraz dłuższa chwila ciszy - wyobraża sobie, że jest ona potrzebna chłopakowi, aby zarzucić plecak wypełniony ulotkami - i nagłe uderzenie drzwi. Wyszedł. Klatka schodowa wchłania milknące odgłosy, powraca poranna cisza.
Odwraca się od drzwi i patrzy w głąb swego mieszkania. Torba leży nieopodal, dwa kroki od niego.
Zrób to.
Przerzuca torbę przez ramię, odruchowo poprawia pasek, aby klamerka nie wpijała mu się w ciało. Zamyka drzwi od mieszkania i schodzi z drugiego piętra. Ciało wprawione w ruch zaczyna drżeć, niepotrzebnie. Zaciska pięść, raz i drugi, zanim wyjdzie na zewnątrz.

Po drodze niemal nikogo. Jedna, dwie mijane matki z wózkami. Wyprowadzająca się z wynajmowanego mieszkania studentka, po którą przyjechał ojciec. Pojedyncze osoby z reklamówkami wracające ze sklepu spożywczego. Blokowisko miało swój rytm, znał go. Wiedział, że większość mieszkań jest teraz pusta. Na miejscu pozostali emeryci, studenci kończyli sesję. Listonosz jest jeszcze parę bloków dalej.
Nie chce patrzeć na huśtawki. Mija je, odwracając głowę.
Cztery minuty drogi od t e j klatki schodowej. Jest już u celu: niemal, bo musi jeszcze zejść do piwnicy. Nie dostał zadyszki, nie drżą mu ręce, nie ma zawrotów głowy. Cztery minuty wystarczają, by wprawić ciało w przyjemne drganie. Cztery minuty to za mało, by się wycofać.
Zrób to.
Naciąga rękaw kurtki i przez materiał chwyta za klamkę. Drzwi, pomimo zainstalowanego domofonu, otwierają się posłusznie. Wiedział, że nikt nie naprawi ułamanego przez niego zawiasu. Wchodzi na klatkę i na chwilę zastyga. Chłonie zapach obcych ludzi, zapach ścian, schodów. Duszno, w powietrzu rozsiadła się stęchlizna. Sprzątaczka przychodzi w czwartki. Wie, po co przyszedł.
Powoli ściąga kurtkę, nasłuchuje. Sprawdza, jak jego oddech miesza się z powietrzem, temperatura jego ciała z temperaturą klatki schodowej, jego życie z czekającą na dole śmiercią. Z ramienia ściąga torbę, przyklęka nad nią. Do środka wkłada złożoną w kostkę kurtkę, a wyciąga kupione w kiosku przeciwdeszczowe ponczo. Bez pośpiechu, bez opóźniania. Wejść, wyjść, zrobić to. Zakłada rękawiczki. Torba zostaje w rogu przy drzwiach. Wyciąga nóż, schodzi.
W piwnicy jest chłodno. Stara się utrzymać jeden rytm. Jeśli będzie poruszał się za szybko, przeciwdeszczowe ponczo zadziała jak termos i obleje się potem. Jeśli zbyt wolny, ciepło odzienia rozleniwi go w chłodzie piwnicy. Jedno tempo. Odgłosy piwnicy stają się coraz wyraźniejsze. Drzwi są otwarte, światło włączone. Muzyka;rytmiczny, głośny hip hop. Skandowany tekst jakiegoś maczo o tym, jak zerżnął panienkę. W tle piosenki stękanie, posapywanie, po chwili wplecione przekleństwo. Sporadycznie odezwie się opuszczany na beton metal.
Zatrzymuje się na chwilę, aby wzrok przyzwyczaił się do światła kilku łysych żarówek. I chociaż wie, co zobaczy, nie może się powstrzymać od uśmiechu: piwnica w blokowisku przypomina zwyczajnie zadbaną stajnię. Jeden korytarz, po bokach małe boksy dla ludzi. Rusza powoli w stronę dwóch otwartych naprzeciw siebie boksów. To tylko sześć kroków długich kroków. Jego ruchy przypominają człowieka, który ugrzązł w bagnie. Za każdym postawieniem stopy - zatrzymać się, usłyszeć zbliżające się zagrożenie. Ręce oddalone od tułowia bardziej niż zwykle, aby fałszywe otarcie foli o folię nie zdradziło go niepotrzebnym dźwiękiem. Z tego powodu też porusza się raczej środkiem korytarza niż przy ścianie, choć wolałby przylgnąć do niej. Zbliża się do otwartych drzwi. Oddech, rytm. Zastyga w bezruchu. Mógłby tak stać długo, bezruch wydaje się odpoczynkiem, bezruch wydaje się wybawieniem. Zagląda do piwnicznego boksu. W jednym z nich ćwiczy teraz muskularny młody mężczyzna. Na wygolonej głowie nabrzmiewają żyły, gdy podnosi sztangę. Stękanie jest rytmiczne, posapywanie jest rytmiczne, oddech to rzucone przekleństwo. Obserwuje przez chwilę to ciało, tę siłę, to zamknięte w wysiłku piękno.
Zaciska dłoń na rękojeści noża. Nie uważa ćwiczącego na ławeczce za bezbronnego. Kipiące testosteronem ciało nie pozwoli popełnić błędu.
Sztanga ląduje na widełkach, mężczyzna siada na ławeczce. Lśni struna kręgosłupa na pochylonych plecach. Spocony, oddycha ciężko. Drugiej szansy nie będzie. Podchodzi szybko - cztery, pięć wystudiowanych kroków - wbija nóż w nabrzmiałą szyję.
Muskularny mężczyzna gwałtownie chwyta się za szyję. Odrywa dłoń i patrzy zdziwiony na rozlewającą się po niej czerwień. Przykłada dłoń ponownie do rany. Spomiędzy palców strużkami ucieka życie. Nabrzmiałe po treningu żyły, pobudzone do wysiłku serce nie przestaje szaleńczo pompować krwi. Wstaje z ławeczki i powoli się odwraca.
- Co do kurwy nędzy? - Zraniony patrzy na mężczyznę w przeciwdeszczowym ponczo. Zdziwienie ustępuje złości, złość przeradza się we wściekłość. Powietrze nasycone potem, testosteronem, dźwiękami muzyki zdaje się gęstnieć.
- Co do kurwy nędzy? - słowa szukają zrozumienia. Krew jest na to obojętna. Jedna strużka spływa w dół, między mięśniami. Kolejne starają się objąć w posiadanie jak najwięcej białego ciała. Jedna z nich wytacza szlak na bark i ramię. Kolejna zalewa pierś. Twarz coraz bardziej blada kontrastuje z czerwoną dłonią zaciśniętą wokół szyi. Mężczyzna w ponczo przeciwdeszczowym ogarnia wzrokiem całą postać krwawiącego, gotowy na jego ruch. Jeśli trzeba będzie, nóż zrobi jeszcze jeden otwór. I wtedy dostrzega to na jego prawej piersi. Początkowo bierze to za znamię, może jakieś zabrudzenie od sztangi. Przypatruje się, próbuje rozpoznać to, co przed sobą widzi. Tatuaż. Przypatruje się rysunkowi na ciele. Tatuaż jest nowy, a więc to ważne. Kilka dni temu jeszcze go tu nie było. Jest pewien, nie widział go wtedy. Głowa z pyskiem, spiczaste uszy. Diabeł? Wilk? Pies? Rozpoznaje rysunek: to pitbull. Poznaje tego psa, zabił go tydzień wcześniej.
I wtedy muskularny mężczyzna podnosi wiszącą dotąd nieruchomo rękę, wyciąga ją w jego stronę. Z pięści wysuwa się pojedynczy palec, który celuje w niego. Palec i słowa mówią to samo:
- To ty - oczy krwawiącego robią się coraz większe. A potem zwężają, gdy do zrozumienia dołącza wściekłość. Robi krok w stronę nożownika. Zbyt dziarski, zbyt pewny siebie. Zdaje sobie z tego sprawę, gdy zaczyna tracić równowagę. Zataczając się, próbuje sięgnąć napastnika. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden. Drugi bardziej rozpaczliwy od pierwszego. Najpierw pada na kolana. Później na czworaka. Gaśnie, gaśnie coraz szybciej i mężczyzna z nożem nie musi się ruszać. Dzielą ich dwa kroki, powiększająca się kałuża krwi, i może właśnie teraz wychodząca z otwartych ust dusza. (...)

Mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym wybiega z piwnicy na klatkę schodową. Wzrok napotyka pozostawioną przy drzwiach torbę. Uspokój się, nakazuje sobie. Nic nie słyszy, krew w głowie szumi zbyt głośno. Ściąga ponczo, drżącymi rękoma pakuje je do reklamówki, robi z niej zawiniątko i wkłada do torby. Wrzuca do niej nóż. Zarzuca torbę na ramię. Z ręką na klamce odwraca się w głąb klatki schodowej, nasłuchuje. Zdaje się, że nic, cisza. Nie ufa sobie. Nie może być spokojny.
Wychodzi z klatki. Idzie, choć adrenalina w udach domaga się biegu. Mimo wszystko, za wszelką cenę, trzymać się planu, do domu wrócić inną drogą, niż przyszedł. Po kilkudziesięciu krokach dociera do studzienki. Klęka na jedno kolano, jakby chciał zawiązać sznurowadło. Torba ląduje obok niego. Rozgląda się. Jacyś ludzie majaczą w oddali, ale z tej odległości nie powinni niczego dostrzec. Rozpina torbę, wyjmuje nóż. Upuszcza go do studzienki. Wstaje, zarzuca torbę, rusza dalej. Niemal biegnie. Zatrzymuje się dopiero przy kontenerze na ciuchy postawionym przez Caritas. Wcześniej myślał o śmietniku, ale uznał, że to będzie pierwsze miejsce, w którym policja będzie szukać. Przy odrobinie szczęścia nikt nie zajrzy do kontenera. Wrzuca torbę. Na wszelki wypadek sprawdza, czy dobrze zapamiętał naklejony na kontenerze numer telefonu. „Jeśli jestem pełen, zadzwoń”. Zadzwoni, jak będzie w bezpiecznej odległości.
Między blokami dostrzega samotną sylwetkę listonosza.
Z trudem powstrzymuje się, aby nie biec po schodach do swojego mieszkania. Jest dziwnie lekki. Bez torby, bez noża.
Zrobił to.
I nie czuje nic.
W swoim mieszkaniu patrzy na siebie w lustrze. W oczach dostrzega zmęczenie. Na czole kropelki potu. Czerwone policzki od wysiłku. Nieco szybszy oddech, nic podejrzanego. Ręce lekko drżą. Poza tym nic.

Może przed chwilą biegał.
Może był na siłowni.
Może wrócił z pracy.
Zerka na przygotowany duży plecak. Nie ma się co wahać. Zrobił to, a więc trzeba doprowadzić rzecz do końca. Wypełnić plan. Zresztą, nie mógłby teraz pozostać na osiedlu. Wracałby do tamtego bloku, schodziłby do tamtej piwnicy. Za dzień, za dwa. W zamyśleniu, w roztargnieniu. Z powodu tych wszystkich przygotowań. Zdradziłby się.
Wsiada do samochodu. Wyjeżdża z miasta. W radiu tematem dnia są rozpoczynające się wakacje. Redaktorce prowadzącej program trudno ukryć nostalgię w głosie, gdy mówi o uczniach kończących szkołę. Gdy wyjeżdża z miasta, widzi jeszcze na przystanku grupkę uczniów powiewających świadectwami.
Każdy dostał to, na co zasłużył.
Piątek, ostatni dzień szkoły, pierwszy dzień wakacji.

Słońce wyjrzało zza ciężkich, deszczowych chmur. Jutro nadejdzie fala upałów.
Trup w piwnicy powinien już ostygnąć.
Droga jest kręta, jakby chciała zgubić własny ślad. Zrzucić przejeżdżających po niej do pobliskiego rowu albo zgubić w lesie. Dookoła porozrzucane domki rodzinne. Odległości między nimi jest tyle, na ile wystarczyło właścicielom pieniędzy. Wie, że musi zwolnić. Nie chce się tu rozbić. Zostać się widowiskiem dla nowobogackich, których stać było na ucieczkę z miasta. Las jest teraz wszystkim, czego potrzebuje. Pragnie ciszy. I samotności.
Taki jest plan.
Wierny kapryśnej drodze, na jednym ze znaków czyta, że jest już niemal na miejscu. Za kolejnym zakrętem dostrzega budynek, który przypomina rozmazany, niewielki zamek. Wzniesienie, na którym się znajduje, jest otoczone metalowymi siatkami. Teren wokół niego też. To duża przestrzeń pozbawiona sąsiadów. Najbliższe domy są malutkimi punkcikami w krajobrazie. Oprócz siatki zabudowania zdaje się chronić las. I rozległe pola, miejscami przypominające mokradło. (...)

- Wiesz, gdzie jesteś, prawda? - Ojciec Henryk stanął przy ławce, po chwili usiadł obok. Plecami oparł się o ścianę, wzrok utkwił w przestrzeń przed sobą. - To jest klasztor zakonu kontemplacyjnego, ale pewnie nie wiesz, czy jesteś u kamedułów, kartuzów, czy cystersów.
Miał go.
Bartek lekko zacisnął pięści, kot siedzący na kolanach otworzył jedno oko.
- Zakon karmelitów to bardzo dziwny twór. Wiesz, że Karmel oznacza „ogród”? To dosyć dziwna nazwa, zarówno dla samej góry w Palestynie, jak i dla zakonu. Góra jak to góra - kamienie, pieczary, uskoki skalne - żadna tam roślinność kojarząca się nam z ogrodem. Chodziło zatem o inny ogród, ogród obecności Boga. Oazę. Raj. Dla późniejszego zakonu to nie lada problem. Podczas gdy inni bracia wskazują w swych nazwach na konkretne miejsca powstania, jak Citeaux, Jerozolima czy Camaldoli, oni wskazują na miejsce, które odsyła do innego miejsca. To tak, jakby na pytanie „skąd jesteś”, odpowiedzieć „stamtąd”. Ale był też inny problem. Zakonne nazwy wywodzą się albo od miejsca, albo od założyciela, mają swoich Franciszków, Benedyktów, Dominików, a oni nie mają nikogo. Jako swojego założyciela wskazują postać z samego wnętrza Biblii. Postać niepokojącą, niejednoznaczną, która chyba nawet nie umarła. Proroka Eliasza.
Jeśli kiedyś zobaczysz mężczyznę w wozie ciągniętym przez cztery konie wprost do nieba, to właśnie on. Wóz płonie, konie są ogniste, a Eliasz czuje się jak u siebie. Inny obraz to Eliasz siedzący samotnie na pustyni, czasem na tle jaskini. Gdzieś tam znajduje się kruk z kawałkiem chleba - jeśli go zobaczysz, to rozpoznałeś właśnie Eliasza.
Dziwna postać z tego Eliasza.
Jeśli myślisz o nim jak o Popiełuszce, Wojtyle czy Blachnickim, to nie ta kategoria. Raczej musiałbyś przywołać postać szeryfa, samuraja, tego, kto jest sam przeciw wszystkim. Eliasz wierzy w Jedynego Boga, a król, urzędnicy, kapłani, ba, zdaje się, że cały naród, wielbi Baala. Wiesz, jak się rozstrzyga takie rzeczy, nie? Pojedynek. Pojedynek na bogów, istny sąd boży. Na Górze Karmel zgromadzili się prorocy Baala i prorok Jahwe. Przynieśli ze sobą tusze zwierzęce, aby na prośbę wyznawców spadł ogień z nieba i ofiara została przyjęta przez mieszkańca niebios. Finału pewnie się domyślasz: prorokom Baala się nie udało, z pojedynku zwycięsko wyszedł tylko Eliasz. Ale mało tego, jak już nasz ognisty mąż wykazał wyższość Jedynego Boga, to zabił swych konkurentów. O, przepraszam, Pismo mówi: „wytracił”. Bardzo lubię ten fragment.
Później następuje coś, co przekracza postać samotnego szeryfa i ostatniego samuraja. Eliasz ścigany przez siepaczy króla ucieka. Jest zmęczony, zniechęcony, może nawet przerażony. Ucieka na górę Horeb i chce umrzeć. Szeryf powinien w tym momencie odjeżdżać w stronę zachodzącego słońca z jakąś uratowaną dziewicą, samuraj właśnie popełnia seppuku. Ale nie Eliasz. Do załamanego proroka przychodzi Bóg, ale jak przychodzi! Facet ma krew na rękach, ma jakiś swój układ z Bogiem, zatem oczekuje się fajerwerków. I są. Wichura. Trzęsienie ziemi. Ogień. Same mocne rzeczy. Mocne rzeczy, bo mocno się działo. I nic. Boga w tym nie ma. Po tym wszystkim scena milknie, uspokaja się. Pojawia się delikatny powiew wiatru; w tym szmerze jest dopiero Bóg. To kolejna niespodzianka Eliasza: prorok od ognia, od rzezi, spotyka Boga w łagodnym szmerze wiatru. Mam nadzieję, że cię nie nudzę, bo teraz będzie już skrótowo. Stary Testament opisuje cuda proroka Karmelu. Jest wskrzeszenie zmarłego, rozmnożenie pokarmów, rozdzielenie wody, no i wreszcie wzięcie do nieba. Eliasz to wypisz wymaluj Chrystus Starego Testamentu. I w tej gęstej od wydarzeń opowieści pojawiamy się my, współcześni. Do tej pory były legendy, majaczenia i widzenia, teraz nadchodzą daty, miejsca, fakty.
Jest czas krucjat. Krzyżowcy zdobyli Jerozolimę. Wiesz, jak wygląda zdobywanie miasta? Co robią żołnierze, którzy przez wiele miesięcy idą naprzód i naprzód, w brudzie, syfie i głodzie? Marzą. Marzą, że to wszystko - Henryk wykonał nieokreślony ruch w powietrzu - będzie ich. Czują, że los się do nich uśmiechnął: teraz mają broń, prawa ludzkie i prawa boskie są na pewien czas wyłączone, mogą zrobić wszystko. Chcę, żebyś to pamiętał: człowiek, który ma broń i który jest na wojnie, choćby to była tylko wojna w jego umyśle, może wszystko. Zresztą, porównaj sobie krzyżowców i czerwonoarmieńców, to jedna sucza mać. Zapewne dużo jest przy tym frazesów, wycierania sobie gęby Bogiem i przypinania błyszczących orderów. Spojrzało na nich oko Boga? Poczuli na ramieniu ciepłą łapę Bestii? Czy przerażeni tym, co zrobili, zapragnęli uratować resztę świata, który znali? Kronikarze o tym nie mówią. Z głównego nurtu krzyżowców co i rusz ktoś odłącza się i przybywa na Górę Karmel. Wiele jaskiń umożliwia ukrycie się. Zrzucają stare ciuchy i dawne imiona, i zaczynają być pustelnikami. Na pewno żyją w odosobnieniu, w milczeniu i w ciszy, spotykając się co jakiś czas na Eucharystię. Prosili Boga o przebaczenie. Może o cofnięcie czasu. O to, by dosięgła ich sprawiedliwość. Albo zapomnienie. Albo miłosierdzie. Można to ująć jednym zdaniem: dzień i noc rozmyślali o prawie Pana. Czy znaleźli to, czego szukali? Na pewno zostawiono ich w spokoju. Zwierzchnik Jerozolimy zaczął nazywać ich świętymi mężami. Zdziczali ludzie na dzikiej górze, z której podobno było bliżej do Boga.
Upada Jerozolima, upada Edessa i Akka także. Królestwo Jerozolimskie zwija manatki. Krzyżowcy wracają do domu, a wraz z nimi ludzie góry Karmel. Walczą o uznanie ich istnienia. Kto was założył, pytano wszędzie. Co mieli odpowiedzieć? Wstyd? Przerażenie? Zbrodnia? Morderstwo? Wskazują na Eliasza, krwawego, ognistego Eliasza.
Papież zgadza się, niechętnie, bo już się zaczyna monastyczny tłok, na zatwierdzenie nowego zakonu. Karmelici rozpoczynają mozolne określanie własnej tożsamości. Są rozdarci: są pustelnikami z jaskiń, a mają opiekować się parafiami, wolą samotność, ale jednak tworzą wspólnotę, wreszcie muszą rywalizować o jałmużnę z innymi zakonami żebraczymi. Decydują się na trzy wyznaczniki tożsamości: góra Karmel, prorok Eliasz, Matka Boża. Zakon obrał kurs na pielęgnowanie modlitwy kontemplacyjnej, na przebywanie w duchowym ogrodzie Boga. Wiesz, dlaczego ci to wszystko mówię?
Pięści zaciskają się nieco mocniej, Cyryl odpowiada lekkim wbiciem pazurów w udo.
- Cokolwiek by nie mówić o mistycyzmie, twierdzy wewnętrznej i kolejnych mieszkaniach duszy, chcę, żebyś pamiętał, że jest to zakon założony przez morderców. Myślę, że powinieneś dobrze się w nim czuć .
Bartek nie odpowiada, czeka. Cyryl zaczyna bić ogonem.
Wiedział.
Miał go.

ARCHIPELAG LEWIATANA | JanKa

PRZYŚLIJ TEKST
NOWOŚCI