JanKa. Wydawnictwo i...
WYDAWNICTWO REDAKTORNIA PORADNIA DTP SPRZEDAŻ KONTAKT
 
 
 
KSIĄŻKI
AUTORZY
WYWIADY
RECENZJE
GALERIA
LINKI
- zobacz -
RECENZJEWYWIADYFRAGMENTZAMÓW

Piotr Ibrahim Kalwas

TARIKA


Rysunki Anna M. Koźbiel, Adam Walas

ISBN 978-83-62247-16-5 / 17-2

Cena 28.56 / 15.99

Stron 232

Format 145x205 / epub, mobi, pdf

Oprawa miękka ze skrzydełkami

Premiera 22 lutego 2012


Świat Kalwasa nie zna granic. „Tarika” wyraża tę myśl dobitniej niż wcześniejsze książki jej autora. Wioska przy granicy Ghany i Togo, paryska rue de Gergovie, plac Dzierżyńskiego w Warszawie, Villa Alexandrine w Vence czy wnętrze kościoła w Czennaju stają się miejscami, w których czas i przestrzeń zmieniają swój sens. Każda z dziesięciu opowieści jest na pozór zamkniętą całością, ale wszystkie łączy próba ścigania tajemnicy - świata i ludzi; znanych z imienia i nazwiska lub anomimowych, nie całkiem jednak przypadkowo spotkanych. Niektórzy z nich - Schulz, Cortázar, Gombrowicz czy dżinista digambari - zasługują na miano szajchów; idąc po ich śladach, autor pyta o naturę czasu, źródła uniesień twórczych, możliwość rozumienia siebie i innych. Tropi przyczyny sporów kulturowych i socjalnych. Napotykając zło, wybucha najszczerszym gniewem, neutralizuje je szyderstwem, rozbraja śmiechem. Jak zwykle - prowokuje.
Od autora:
Tarika w języku arabskim oznacza drogę. To mistyczna ścieżka poznania w islamskim sufizmie. Każdy sufi powinien mieć swoją własną drogę, chociaż niektórzy wolą nauczycieli. Ja nauczycieli nie mam i nie chcę mieć. Ta książka jest moją tariką. Gdybym miał ją krótko zdefiniować, powiedziałbym tak: ty idziesz do fryzjera i się strzyżesz, potem ja idę do fryzjera i też się strzygę, a potem się spotykamy i sobie o tym gadamy, pykając z fajeczki. I to jest właśnie tarika. Albo i nie.

Patronat medialny:

IRKA krytycznym okiem Program 2 PR

„Rozmowa przed katedrą”
(fragment)
Siedzę na schodach przed katedrą, pot spływa mi po całym ciele. Nie wiem sam, czy od morderczego upału, czy ze strachu. Half an hour.
Obok mnie przysiadł stary człowiek. Wielka siwa broda do pasa, biało-czerwony znak na czole. Nic nie wiem o tym znaku, a w nim jest zawarty cały świat tego mężczyzny. Dwie święte krowy dostojnie i leniwie przechadzają się za szpalerem żołnierzy, wtykając swoje ubłocone pyski pomiędzy gapiów. Widzę, jak wolno, z namaszczeniem i znudzeniem przeżuwają jedzenie, przekonane o swojej odwiecznej nietykalności. Trzech facetów w białych galabijach i białych czapeczkach, opartych twarzą do ściany. Ręce na karku, nogi rozstawione.
Przyglądam się dyskretnie mojemu sąsiadowi. Dyskretnie, bardzo dyskretnie, nie lubię wpatrywać się w ludzi inaczej wyglądających, nie chcę razić ich swoją ciekawością, większość tego nie lubi. Długie, trochę brudnawe, skołtunione włosy, stopy zwieńczone krogulczymi, kostropatymi palcami niczym szpony pradawnego ptaka. Podziwiam jego podeszwy, podeszwy jak z hartowanej stali. Stalowe stopy po prostu. I nic więcej, koniec, żadnego ubrania. Siedzący obok mnie stary mężczyzna był kompletnie nagi. Z wyraźną ulgą postawił na schodach wypchaną, ciężką brązową teczkę. Skórzaną, mocno złachaną, z oznakami dawnej świetności, teczkę w zachodnim stylu. Na zamazanej już nieco złotej tabliczce widniał napis Joshua Taylor London.
Jego oczy, jego oczy już na mnie patrzą. I ja już się w nie wpatruję. Oczy, mądre oczy nagiego dżinisty.
Brodacz pochyla się w moją stronę, uśmiecha się i wskazując palcem na biegających nerwowo i pokrzykujących żołnierzy, mówi cichym głosem, z indyjska miękką, ale doskonałą angielszczyzną:
- It's all because of you, my friend.
Trochę się przestraszyłem. Byłem przekonany, że ta obława pod kościołem ma związek z ostatnimi zamachami terorystów muzułmańskich na kościoły w Indiach. Ale to przecież niemożliwe, żeby ten nagi starzec wiedział, że ja jestem muzułmaninem. To wszystko przez was? Czy to znaczy - przeze mnie?
- American, yes? - Hindus ma zwiędłą, pomarszczoną twarz, brązową jak zeschła guajawa. Tylko zęby lśnią zadziwiającą bielą. Jak fasada kościoła za naszymi plecami. Wtedy, kiedy tylko powiedział „American”, poczułem, że jestem z Zachodu i że starzec szuka winnych zamieszania właśnie w tamtym świecie, a nie tam, u mnie. Żaden szczegół z mojego wyglądu nie mówi o mnie, kim jestem. Ukrywam się dosyć często.
- Jestem Polakiem, sir.
Okropny smród nadciągnął od stoisk z jedzeniem. Najprawdopodobniej serwują tu bombili - szaroburą, strasznie pikantną pastę z małych rybek. Bombili jest jak durian - ohydnie cuchnie, a wybornie smakuje. Tak, jestem Polakiem. Z wieży kościelnej rozległ się dźwięk dzwonu. Ten dźwięk trochę mnie uspokoił. Żołnierze przetrząsali wózek przerażonego sprzedawcy warzyw i owoców. Jeden z nich grzebał w melonach; żółta, wielka kula wypadła z wózka i rozbiła się na ulicy, znacząc asfalt czerwoną, galaretowatą posoką. Nie wiem, czy moja narodowość stała się jasna dla Hindusa. Co może być ukryte w melonie, bomba?
- To stara historia. Długa i tragiczna historia waszych zbrodni i kłamstw popełnianych nieustannie na innych kulturach. To trwa już co najmniej pięćset lat. Od kiedy wyruszyliście w poszukiwaniu złota na zachód i wschód. Bo wy nade wszystko uwielbiacie złoto, prawda? - Starzec zarechotał i leniwym ruchem człowieka umęczonego życiem poprawił sobie członka, który zaplątał mu się pomiędzy wychudzone udo a kamienny stopień kościelnych schodów. - Jestem digambari - splunął na ulicę - jestem dżinistą, sky-clad man, you know, odziany tylko w przestrzeń. - Wpatrywał się we mnie intensywnie.
Żeby tylko nie był chory psychicznie, pomyślałem, O, Boże, żeby tylko nie był pierdolcem, to może być ciekawa rozmowa.
Starzec jakby czytał w moich myślach.
- Nie, nie myśl, że jestem crazy, jestem tylko ubrany w powietrze, to najlepsza szata dla człowieka. Wyglądasz mi na kogoś, kto wie, gdzie jest... - zawiesił głos i popatrzył na ulicę.
Po przeciwnej stronie pod ścianą, nie zwracając uwagi na biegających i wrzeszczących żołnierzy, jakiś brodaty, pomalowany kolorową farbą obdartus troskliwie rozkładał na chodniku swój dziurawy koc, aby chwilę potem wyciągnąć z kieszeni garść długich, błyszczących w słońcu, ogromnych igieł, wysunąć język i kilkoma zdecydowanymi, błyskawicznymi ruchami przebić go na wylot. Potem stanął na głowie, splótł w dziwaczny sposób nogi i zamarł w bezruchu. Jeszcze zanim to zrobił, rzucił na chodnik puszkę po maśle ghee. Od niechcenia i z pogardą. Na drobne rupie. Wpatrywałem się w niego przez długą chwilę: tak, znieruchomiał, zamarł zupełnie niczym posąg świątynny, po prostu rozpłynął się w słońcu. Tuż obok niego swój zakład produkcyjny i sklepik miał sprzedawca indyjskich papierosów biri. To może nie byłoby istotne, ale zwróciłem uwagę na pewne podobieństwo obu mężczyzn. Ich teatralną statyczność, nieruchomość. To nie był właściwie zakład czy sklepik, nie, to nieprecyzyjna nazwa. To nawet nie był „mikrosklepik”, to była szafa. Tak, stara szafa bez półek i szuflad położona na boku, na postumencie z cegieł i starych płyt chodnikowych. W szafie siedział skurczony, nieruchomy starszy człowiek w białych spodniach, białej koszuli i w białej czapeczce na głowie. Kompletnie nieruchomy, jak ten obok z przebitym językiem. Tylko dłonie, tylko jego dłonie poruszały się nieustannie. Z niesamowitą prędkością i wprawą kręciły małe, brązowe papieroski przewiązywane na końcu nitką. W głębi szafy i na bocznych ścianach, czyli na suficie i podłodze mebla, wisiały torebki z biri, luzem i w małych paczuszkach. Na dachu szafy, czyli na jej boku, stał magnetofon ogołocony dosłownie ze wszystkiego, właściwie szkielet magnetofonu z kręcącą się kasetą z wersetami Koranu. Drzwi od szafy były wyjęte i ustawione po drugiej stronie, stojącego na rękach mężczyzny z przebitym językiem. Drzwi miały piękne secesyjne lustro. Trochę popękane, zamazane, zamglone czasem i kurzem Czennaju. To lustro było głównym sprzętem gabinetu fryzjerskiego. Drugim było połamane, plastikowe krzesełko. Fryzjer nie miał akurat klientów, więc spał na macie przed lustrem przykryty prześcieradłem. Obok niego siedziała mała dziewczynka, która jednostajnym wolnym ruchem puszczała jojo na gumce. Albo coś w rodzaju jojo, kolorową kulkę, poruszającą się w górę i w dół, w dół i w górę. Perpetum mobile. I nic więcej. Gabinet fryzjerski sky-clad, odziany w przestwór, w powietrze, w tropikalne, nasycone straszną wilgocią, ciężkie powietrze wielkiego indyjskiego miasta. Trzech nieruchomych mężczyzn, w tym jeden stojący na rękach z przebitym językiem. Kulka na gumce. Teatr.
- Wiesz, gdzie jesteś, my friend?
- Tak mi się wydaje.
- To dobrze, że chociaż ci się tylko wydaje, bo większość z was w ogóle nie wie, gdzie przyjechało, a buńczucznie twierdzi, że wie, co to znaczy Indie. A wiesz dlaczego?
- Nie
- Bo naczytało się za dużo waszych głupich książek i gazet. Wasi pisarze, a szczególnie wasi obrzydliwi dziennikarze, okłamują was od wieków. Tak was, was, a nas obrażają i poniżają, od kiedy tylko istnieje słowo pisane. Nawet często ci, którzy piszą o nas miło i ciepło, też nic nie wiedzą, nic nie rozumieją, ale lubią Indie, te incredible India, fascynuje ich to, nie tylko Indie, cały pozaeuropejski świat, ale to też idioci, czasami jeszcze gorsi od tych, którzy na nas od kilkuset lat plują.
Staruch nagle zadziwiająco sprawnie zerwał się na nogi i podskoczył kilka kroków w stronę ulicy. Chwilę grzebał w melonowo-śmieciowej brei, mrucząc coś pod nosem, po czym z uśmiechem wygrzebał niedużego czarnego żuka i wrócił z nim na miejsce obok mnie. Teraz dopiero zauważyłem, że ma na biodrach zawiązanych kilka sznurów z drewnianymi koralami o różnych kształtach i wielkościach. Jego członek wyglądał jak jeden z korali. Digambari położył robaczka troskliwie obok teczki.
- Niech się wysuszy trochę na słońcu - roześmiał się i spojrzał na mnie, a potem na swoje podbrzusze. - Władze miejskie każą nam nosić te sznurki, żeby nie razić golizną turystów i co delikatniejszych Indusów w garniturach - zaśmiał się głośno. - No, ale co to w sumie za różnica, i tak jesteśmy przecież niewidzialni! - Wybuchnął głośnym rechotem, poklepał mnie po ramieniu i zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli.
- Włodarze Zachodu pragnęli, by fala materialistycznego, ateistycznego życia, niosącego mordercze ziarna zepsucia, zalała wszystkie państwa Afryki, Azji i Ameryki Południowej, po które wyciągnęli swoje długie zbrodnicze ręce i które zdobyli, mordując dziesiątki, setki milionów nie-Europejczyków. Pragnęli wprowadzić do tych ludów pierwiastki swojej nauki, swojej wiedzy, drapieżnego przemysłu i swojej znakomitej organizacji. Wzmocnili plan agresji duchowej, materialistycznej i gospodarczej, posługując się w tym ogniem i mieczem, aż osiągnęli zamierzony skutek...

Kilku wychudzonych pątników o błyszczącej skórze tańczyło przed kościołem. Przez intensywny odór sfermentowanej zgnilizny buchający z rynsztoków przebijał słodki, duszący dym z kadzideł rozstawionych na ulicy, w podłużnych, glinianych doniczkach. Poczułem na twarzy krople. Podniosłem głowę. Było niemiłosiernie wręcz gorąco, chciałem deszczu, chciałem długiej, tropikalnej ulewy. Chciałem posłuchać wielkich kropel, smagających drzewa i blachy dachów Czennaju. Kocham deszcz. Ale to chyba nie deszcz, to chyba krople z prania suszącego się na balkonie, po przeciwnej stronie ulicy. Wiatr je przywiewał. Zamiast czarnej chmury zobaczyłem na niebie kolorowy billboard z kokosowym szamponem i odżywką do włosów. Obok drugi - Gupta Bikes - najlepsze rowery. I jeszcze wielki billboard w hinduskim alfabecie, nawet nie wiem jakim. Na plakacie prezerwatywa z wykrzyknikiem. Wojsko na balkonach domów, żołnierze stali z karabinami wycelowanymi w ludzi na dole. Wszędzie kolorowe billboardy, kasetony, neony - indyjskie miasta tonęły w reklamach. Na kościelnych schodach obok nas usadowiła się rodzina biedaków. Ojciec, matka, kilkoro dzieci, chyba czwórka. Szybko i sprawnie rozłożyli swoje szmaty i tobołki, po czym zasiedli na nich i w milczeniu zaczęli wpatrywać się w przestrzeń. Kobieta wsunęła niemowlę pod zawój swojej chusty. Usłyszałem ciche kwilenie. Chociaż ubrani w porwane szaty, to jednak odziani w powietrze. Takimi ich zobaczyłem. Gdzieś wydarła się małpa. Odwróciłem głowę: tak, mężczyzna na niedużym skwerku obok trzymał na postronku malutką małpkę. Przed nim trzech żołnierzy. Facet szukał czegoś po kieszeniach, zapewne dokumentów. Małpka wyciągała chude, kosmate łapki w stronę żołnierzy i coś im perorowała piskliwym, rozdzierającym głosem, raz po raz wskazując na swojego opiekuna. Wiesz, gdzie jesteś?

- Przez wieki wodzililiście na pokuszenie przywódców i duchownych świata, który pogardliwie nazwaliście „Trzecim”, mamiąc ich pieniędzmi i swoim, jak to nazywacie, oświeceniem. Przejęliście kontrolę nad naszymi bogactwami naturalnymi i zdobyliście kolonialną władzę, odsuwając na bok prawowitych właścicieli tych ziem. - Wykonał nieokreślony ruch ręką w powietrzu. - Zmieniliście podstawowe, ustalone od setek, czasami od tysięcy lat, zasady rządzenia, nauczania i wymierzania sprawiedliwości w państwach kultur pozaeuropejskich i nawet w najsilniejszych krajach Azji czy Arabii nadaliście systemowi politycznemu, prawnemu i kulturalnemu swój własny charakter, niszcząc i wyszydzając stare prawa, oparte na tradycji i religii. Przywieźliście ze sobą swoje bezczelne, bezwstydne, półnagie kobiety, swój alkohol, swoje teatry i kina, kluby taneczne, opowieści i gazety, opowiadania i chore fantazje, swoje gry i złe nawyki, które kiedyś były zupełnie nieznane na wschód i południe od waszego kontynentu. Zezwalaliście tu, w Indiach, na takie występki, których nie tolerowalibyście w swoich własnych państwach. Wasz świat od wieków dymi od grzechu...

TARIKA | fragment | książki | JanKa

PRZYŚLIJ TEKST
NOWOŚCI